Zamiast ubolewać, że świat zwariował, trzeba zacząć go zmieniać

Istotą problemu, z którym się dzisiaj mierzymy, jest zanegowanie obiektywnego charakteru rzeczywistości. Tylko po przyjęciu takiego założenia lewicowy bojówkarz bijący w biały dzień na ulicy niewinnego człowieka może stać się „aktywistką aresztowaną za poglądy”, samorządy wspierające rodzinę i małżeństwo mogą znaleźć się w Atlasie nienawiści, a oparcie rekrutacji do pracy na państwowej uczelni o kryterium płci może zostać przedstawione jako „zwalczanie dyskryminacji”. To ten sam sposób myślenia, który w minionym ustroju pozwalał nazwać przepisy o cenzurze „ustawą o wolności prasy”, a normy ograniczające wolność praktykowania religii „ustawą o wolności sumienia”. Głęboki kryzys społeczny wynika z faktu, że swoją rolę przestały właściwie pełnić podstawowe instytucje, na których ugruntowany był porządek społeczny. Pustka aksjologiczna łatwo została wypełniona przez świetnie zorganizowanych i przekonanych o swojej sprawczości ideologów skrajnej lewicy.

Tymoteusz Zych, doktor nauk prawnych, wiceprezes Instytutu na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, w cyklu polemicznym wokół eseju Marcina Kędzierskiego „»Przemija bowiem postać tego świata«. LGBT, Ordo Iuris i rozpad katolickiego imaginarium”.

Marcin Kędzierski kreśli pesymistyczną wizję teraźniejszości i przyszłości Polski oraz Europy, które mają być skazane na coraz głębszy nihilizm. Jego esej zasługuje na polemikę, bo można go potraktować jako reprezentatywną syntezę stanowisk tej części polskich elit, które dostrzegają głęboki cywilizacyjny kryzys, jakiego doświadcza dzisiaj Europa, ale zarazem deklarują wobec niego bezradność.

Wbrew postawionym przez Kędzierskiego tezom nasza przyszłość nie jest zdeterminowana przez niezmienne prawidłowości, a ludzie nie są jedynie biernymi aktorami w teatrze historii, w którym ktoś z góry rozpisał nasze role. Problemy, których doświadczamy nie mają charakteru uniwersalnego i dotyczą tylko jednego kręgu kulturowego. Przyjęcie deterministycznej historiozofii może służyć jako proste usprawiedliwienie bierności, ale nie pozwala prawidłowo określić istoty procesów, które obserwujemy oraz wyzwań, jakie przed nami stoją.

Efekt Edypa”, czyli samospełniające się przepowiednie

Nędzy historycyzmu Karl Popper opisuje zjawisko, które nazywa „efektem Edypa”. W tragicznym ciągu zdarzeń, którego doświadcza mitologiczny bohater, kluczową rolę odgrywa delficka wyrocznia. Przepowiadając przyszłe zdarzenia kreuje bowiem przekonania co do nieuchronnego rozwoju sytuacji, a poprzez to wpływa na jej bieg i tragiczny finał. Jak wskazuje Popper prognoza „może stać się przyczyną zdarzenia, które, gdyby nie zostało przewidziane, mogło w ogóle nie nastąpić”.

Ta sama prawidłowość „samospełniającej się przepowiedni” została szeroko zbadana w życiu zbiorowym, w którym powszechnie panujące przekonania wpływają często na bieg wydarzeń. Ekonomiści lubią przytaczać zjawisko tzw. runu na banki, który występuje, gdy rozchodzi się plotka o tym, że instytucje te stoją na granicy wypłacalności. Efektem masowego wycofywania depozytów jest w praktyce bankructwo części z nich.

Nie sposób tych prawidłowości nie odnieść do procesów cywilizacyjnych w ich najszerszym wymiarze. Edward Gibbon trafnie wskazuje, że jedną z głównych przyczyn upadku Cesarstwa Rzymskiego na zachodzie było powszechne przekonanie o jego nieuchronności. Nie inaczej jest z przesądzonym podobno przynajmniej od stulecia „zmierzchem” cywilizacji europejskiej.

Współczesny determinizm to efekt naiwnego przekonania, że życiem społecznym rządzą podobne proste i niezmienne prawa jak światem fizyki. Skoro możemy przewidywać ruchy gwiazd, to czemu mielibyśmy nie przewidywać przyszłego biegu dziejów społecznych – pytali filozofowie naiwnie zafascynowani szybkim rozwojem nauk ścisłych. Szybko okazało się, że w życiu społecznym nie funkcjonują podobne prawidłowości jak w przyrodzie, a w celu przewidywania przyszłych zdarzeń stworzono nową „metodę intuicyjną”. Mimo znikomej wartości poznawczej, ten sposób myślenia szybko zyskał dużą popularność dając ludziom pozory wiedzy o przyszłości.

Jeden z prekursorów determinizmu, Georg Hegel, który opisywał na podstawie arbitralnych założeń „pochód ducha przez dzieje”, usłyszał kiedyś od odważnego studenta, że jego teoria nie tylko pełna jest uproszczeń, ale przeczą jej fakty. „Tym gorzej dla faktów” – odparł w odpowiedzi.

Podobny dogmatyzm cechował determinizm marksistowski, który w oparciu o „metodę naukową” miał określić przyszły bieg historii. Od początku usprawiedliwiał on rewolucyjną przemoc, która miała być „historycznie nieunikniona”, a w związku z tym słuszna. Dotyczy to także współczesnych neomarksistów, którzy w podstawowych instytucjach społecznych i całym dorobku europejskiej kultury widzą jedynie „nadbudowę” stosunków władzy, które czekać ma „niechybny upadek”, a każdy, kto w nie uderza, realizuje „dziejową konieczność”.

Popper, punktując brak logiki i uproszczenia deterministów, nie ma wątpliwości, że człowiek może wpływać na historię. Te obserwacje wziął sobie do serca jeden z jego najwybitniejszych seminarzystów, George Soros. Stały się one inspiracją dla budowy Open Society Foundations, które działają dzisiaj w kilkudziesięciu krajach i niezwykle skutecznie dążą do urzeczywistnienia Popperowskiej liberalnej wizji „otwartego społeczeństwa”. Ich twórcy nie tylko nigdy nie przejmowali się „prawidłowościami historii”, ale – paradoksalnie – z powodzeniem sprawili, że w wielu krajach społeczeństwa uwierzyły w nieuchronny triumf i „dziejową konieczność” głoszonej przez nich wizji świata.

Obserwacje Poppera nie są odosobnione. Do bardzo podobnych wniosków doszedł w eseju „Jeśli Europa nienawidzi samej siebie?” Joseph Ratzinger wskazując, że przyszłość nie zależy od abstrakcyjnego „ducha dziejów”, ale od „kreatywnych mniejszości” i działań konkretnych ludzi.

To zresztą obserwacja z gruntu chrześcijańska – u podstaw chrześcijańskiej antropologii leży bowiem rozpoznanie prawdy o wolnej woli człowieka, która pozwala każdemu tak w życiu indywidualnym, jak i społecznym, na świadomy wybór pomiędzy dobrem i złem.

Kryzys rzeczywiście powszechny?

Trudno nie dostrzec symptomów głębokiego kryzysu społecznego, którego dotkliwie doświadcza nie tylko Polska, ale też duża część Europy. Łatwo jednak obserwując zjawiska, które widzimy w swoim otoczeniu, dojść do zbyt daleko idących uogólnień.

Z jednej strony widzimy, że rosnąca atomizacja społeczna w największych miastach i kulturowe wykorzenienie wielu ich mieszkańców pozwalają ziścić się marzeniu Benjamina Barbera, który przewidywał, że metropolie staną się bastionem lewicy. Wystarczy jednak spojrzeć już na przedmieścia i odwiedzić mniejsze miejscowości, by znaleźć głębiej zintegrowane wspólnoty, rodziny wychowujące dzieci i ludzi doceniających wartości, które od stuleci leżą u podstaw społeczeństwa.

Zamiast stawiać ogólne tezy warto przyjrzeć się faktom. W ostatnich latach nawet na Zachodzie widzimy, że ideologiczna wizja nowej lewicy stopniowo traci na atrakcyjności.

Nie sposób jest na stałe stłumić leżącej w naturze człowieka potrzeby budowy trwałych relacji, założenia rodziny i poszukiwania porządku w swoim życiu, który ma wyraz w uznaniu jasnych i stabilnych norm etycznych. Dowodem na to jest choćby niesamowita popularność „psychoterapeuty Zachodu” Jordana Petersona.

Nie tylko obnaża on fatalne skutki „rewolucji seksualnej”, ale jasno mówi o sprawach, które są oczywiste, ale bardzo często nie są wyrażane publicznie. Przypomina, że kobiety i mężczyźni różnią się od siebie, ich role się dopełniają i że samo w sobie jest to dobre. Mówi głośno, że prawa nie mogą być trwale chronione bez powiązania z obowiązkami, a potrzeba wychowania dzieci nie jest mniej ważna niż „zawodowe spełnienie się”. Sam Peterson, który nie unika nawiązań do norm i obserwacji na temat ludzkiej natury zawartych w Biblii, przyznaje, że pomaga wielu ludziom Zachodu wypełnić pustkę wynikającą z odrzucenia transcendencji.

Także teza o powszechnym kryzysie religijności wydaje się być postawiona na wyrost. Te same sondaże Pew Research Center, które pokazują spadek zaangażowania religijnego Polaków, wskazują, że w niemal wszystkich państwach prawosławnych religijność wyraźnie wzrosła na przestrzeni ostatnich trzech dekad. Szczególnie wyraźnie widać w Bułgarii, w Rumunii i na Ukrainie. W obu Amerykach rośnie społeczne znaczenie wspólnot zielonoświątkowych, których nauczanie wprost przekłada się na toczącą debatę polityczną. To one miały rozstrzygający wpływ na postulaty społeczne Trumpa czy Bolsonaro.

Teza o rosnącej religijności społeczeństw żyjących poza obszarem kultury zachodniej wydaje się być truizmem, ale nie każdy zdaje sobie sprawę, że w ostatnich dziesięcioleciach odnotowano ogromną liczbę konwersji na chrześcijaństwo choćby w Afryce, Chinach i Korei Południowej.

Także na łonie katolicyzmu trudno mówić o załamaniu, które miałoby charakter jednolity i powszechny. Ostatnie kilkanaście lat to na całym świecie bardzo dynamiczny rozwój środowisk tradycji, które przyciągają młodych ludzi zafascynowanych nie tylko pięknem i głębią liturgii, ale też wewnętrzną spójnością i głębią rozwijanego przez stulecia katolickiego nauczania i etyki codziennego życia. Rozwijają się też wspólnoty, które akcentują znaczenie rodziny i małżeństwa oraz rolę nadającemu życiu porządek katolickiego nauczania, w tym choćby Droga Neokatechumenalna.

Z drugiej strony, oczywistą porażką okazały się próby syntezy katolicyzmu z liberalizmem, czego symptomatycznym przykładem jest w Polsce ścieżka środowiska Tygodnika Powszechnego. Pismo z czasem niemal zupełnie zatraciło zainteresowanie tematyką religijną i zastąpiło ją na swoich łamach promocją ideologicznych postulatów, z których wiele stoi w jasnej sprzeczności z nauczaniem Kościoła.

To wszystko pokazuje, że zamiast pogrążać się w defetyzmie czas zacząć poważną dyskusję o odpowiedziach, jakich możemy udzielić w związku z nasilającymi się problemami.

Odrzucenie „katolickiego imaginarium” czy rzeczywistości?

Zdaniem Marcina Kędzierskiego w Polsce dokonało się odrzucenie „katolickiego imaginarium”. To błędne postawienie problemu. Rozpoznanie prawdy o wartości ludzkiego życia, znaczeniu rodziny, małżeństwa, dopełniających się rolach kobiet i mężczyzn – to nie kwestia przyjęcia pewnego zespołu wyobrażeń, tylko uznania obiektywnej rzeczywistości.

Wszystkie te instytucje nie są bowiem właściwe wyłącznie dla kultury katolickiej czy nawet chrześcijańskiej, ale są znane, z niewielkimi odrębnościami, całej ludzkości. Na to, że nie wynikają one z samej wiary, ale z rozumnej natury człowieka, od stuleci zwracają uwagę zresztą myśliciele chrześcijańscy, na czele ze św. Tomaszem z Akwinu. Wszystkie one, ugruntowane w rzeczywistości materialnej, stanowią ze swojej istoty rzeczywistość relacyjną.

Istotą problemu, z którym się dzisiaj mierzymy, jest zanegowanie obiektywnego charakteru rzeczywistości jako takiej. Tylko po przyjęciu takiego założenia lewicowy bojówkarz bijący w biały dzień na ulicy niewinnego człowieka może stać się „aktywistką aresztowaną za poglądy”, samorządy wspierające rodzinę i małżeństwo mogą znaleźć się w Atlasie nienawiści, a oparcie rekrutacji do pracy na państwowej uczelni o kryterium płci może zostać przedstawione jako „zwalczanie dyskryminacji”. To dokładnie ten sam sposób myślenia, który w minionym ustroju pozwalał nazwać przepisy o cenzurze „ustawą o wolności prasy”, a normy ograniczające wolność praktykowania religii „ustawą o wolności sumienia”. Jeszcze kilka lat temu tezy literaturoznawczyni Judith Butler o tym, że płeć biologiczna stanowi jedynie „czysto umowny produkt” płci kulturowej, przyjmowano w Polsce z uśmiechem rozbawienia. Dzisiaj na poważnie podnosi się postulaty karania za nazwanie człowieka niezgodnie z jego aktualnym w danej chwili „odczuciem płciowości” nawet, jeśli nie jest ono w żaden sposób udokumentowane lub poparte rzeczywistością biologiczną.

Przekonanie o nieodwracalności zachodzących trendów dziwi tym bardziej, że historia uczy nas, jak bardzo nietrwałe są kolejne ideologiczne projekty inżynierów społecznych. Tak było z doktryną „socjalizmu naukowego”, której autorzy w podobno niezawodny sposób przewidzieli powstanie w porewolucyjnym świecie komunistycznego raju. Związek Sowiecki upadł nie pod naporem wrogich armii ani w wyniku niezwykłego zbiegu okoliczności. Przyczyna wynikała z samej „ontologii socjalizmu”, który odrzucił obiektywne pojęcie racjonalności i zastąpił je oderwanymi od rzeczywistości ideologicznymi konstruktami, które nie mogły zastąpić rzeczywistych relacji społecznych.

Nie inaczej było z eugeniczną doktryną społeczną, która przed kilkoma dziesięcioleciami wyznaczała ton polityce niemal całego zachodniego świata rozróżniając nie tylko „niższe” i „wyższe” cywilizacyjnie rasy, ale też prezentując osoby biedniejsze jako „mniej przydatne” społecznie. Chociaż jej rzecznicy twierdzili, że bezbłędnie odczytali dziejowe prawidłowości, dzisiaj pozostaje ona wstydliwie skrywaną kartą przeszłości.

Jest oczywiste, że podobnie będzie ze współczesnym wydaniem neomarksizmu, który odrzuca prawdę o człowieku i o życiu społecznym. Rodzina, małżeństwo i komplementarność tworzących je kobiet oraz mężczyzn – na co zwraca uwagę choćby papież Franciszek – są faktem antropologicznym, a nie ideologicznym. Dlatego należy pytać nie o to, czy polityczny projekt neomarksistów będzie trwały, a raczej o to, jak długo potrwa i jak poważne przyniesie spustoszenie.

Postępowcy bohatersko zwalczają własne błędy

Źródło porażek projektów ideologicznych leży w samej ich istocie, która opiera się na fałszu. Każda ideologia potrzebuje problemu, z którym musi się mierzyć. Rzadko jest on całkowicie wyimaginowany, a częściej – wyraźnie przerysowany.

Istotą myślenia ideologicznego jest proponowanie prostych odpowiedzi na złożone zjawiska, sprowadzenie rzeczywistości do jednego tylko wymiaru. Dlatego wiele spośród podstawowych wyzwań, z którymi bohatersko walczą ideolodzy naszych czasów, nie ma nic wspólnego z demonizowanym przez nich „tradycyjnym społeczeństwem”, ale z wcześniejszymi inkarnacjami ideologii postępu.

Gdy dawna koncepcja własności podzielonej i rozsianej została zastąpiona przez koncentrację kapitału w rękach nielicznych właścicieli – marksiści zaproponowali remedium dużo gorsze od samego problemu, czyli likwidację własności prywatnej jako takiej.

Później, gdy w części społeczeństw Zachodu dopełniający się podział ról kobiet i mężczyzn został zastąpiony przez podział bezwzględny i głęboką deprecjację ról kobiecych – jako remedium zaproponowano odgórną likwidację jakichkolwiek różnic pomiędzy płciami, które sprowadzono wbrew wszelkim faktom do „społecznych konstruktów”.

Klęska kolejnych wielkich projektów ideologicznych nie zniechęca do powtarzania ich błędów. Jednocześnie powstaje coraz głębsza przestrzeń pustki w indywidualnym życiu wielu osób, które niegdyś wypełniały tradycyjne role społeczne i transcendencja.

Nihilizm próbuje wypełnić tę pustkę cząstkowymi tożsamościami, które odnoszą się do fragmentów osobowości ludzkiej. Mogą one oznaczać identyfikację z grupami LGBT, nowe ruchy kontrowersyjnie rozumianych praw kobiet i w opozycji do nich praw mężczyzn, wreszcie – czystą afirmację tożsamości rasowej. Te fragmentaryczne tożsamości i cząstkowe ujęcia funkcji pozwalają może na tymczasowe odnalezienie sensu w toczącej się walce, ale na dłuższą metę pozostaną nietrwałym punktem odniesienia i nie zastąpią życiowych ról, które pozwalają człowiekowi znaleźć swoje miejsce we wspólnocie.

Szczególnie paradoksalna jest sytuacja nowej lewicy w Polsce i w Europie Środkowej, gdzie jej ideolodzy bohatersko mierzą się z projekcją problemów i traum, które zostały zaimportowane z innych państw. Z różnych przyczyn mogły być one dotkliwe w części państw Zachodu, ale w naszym regionie nigdy nie występowały z takim nasileniem.

To na Zachodzie, nie w Polsce, jeszcze kilka dziesięcioleci temu więzienia wypełniały osoby skazane za sam akt homoseksualny. To w zachodniej Europie, w tym we Francji, kobiety dopiero po drugiej wojnie światowej uzyskały nie tylko prawa wyborcze (które jako takie pojawiły się niedawno), ale równą z mężczyznami zdolność kształtowania swojej sytuacji prawnej. Wszystkie te problemy kiedyś mogły stanowić zarzewie ruchu sprzeciwu. Rzecz w tym, że stanowią one zamierzchłą przeszłość, w dodatku nie naszą i wynikającą z całkowicie odmiennych uwarunkowań historycznych.

Dlatego problemy rzeczywiste próbuje się zastąpić wyimaginowanymi. Jak choćby przywoływana już od dziesięcioleci opowieść o trudnościach z dostępem osób pozostających w związkach nieformalnych, w tym jednopłciowych, do dokumentacji medycznej osób najbliższych. Historia ta pozostaje żywa, chociaż można ją zweryfikować jako fałszywą poprzez lekturę łatwo dostępnego tekstu ustawy. Podobnie ze zmyślonymi opowieściami o „zakazie edukacji seksualnej”, którego nikt nie proponował, czy „strefach wolnych od LGBT”, których nikt w Polsce nie tworzył.

Znaczenia nie ma sens podjętych działań ani ich relacja do rzeczywistości, ale potrzeba nadania im ideologicznego impetu. Nawet tam, gdzie ideolodzy mierzą się z realnym problemem, spłaszczają go i wyostrzają, by nadać mu ideologicznie ważki charakter. Tak jest choćby z „luką płacową”, czyli wynoszącą w naszym kraju 10% różnicą pomiędzy średnimi płacami kobiet i mężczyzn w społeczeństwie.

Nie potrzeba skomplikowanej analizy, żeby dostrzec, że wynika ona przede wszystkim z różnych preferencji mężczyzn, którzy często wybierają wymagającą fizycznie pracę w sektorze budowlanym, oraz kobiet, które częściej wykonują prace opiekunów, nauczycieli i urzędników. Dodatkową przesłanką różnic płacowych jest większe zaangażowanie wychowawcze kobiet, które częściej korzystają z urlopów rodzicielskich.

Czy racjonalnemu obserwatorowi nie narzuca się pytanie, dlaczego zamiast w marksistowskim duchu zwalczać wszelkie różnice w dokonywanych wyborach, nie należy po prostu dowartościować tych ról, które częściej wybierają kobiety?

Każda z tych ideologicznych potyczek może nadawać aktywistom chwilowe poczucie sensu. Żaden z tych celów cząstkowych nie wypełni jednak pustki, która powstaje wraz z odrzuceniem integralnej wizji człowieka oraz celu całościowego, który jej towarzyszy.

Naiwna pokusa eskapizmu

W ostatnich latach na znaczeniu zyskuje przekonanie, że drogą dla chrześcijan i konserwatystów jest wycofanie się z otwartego głoszenia swoich poglądów w sferze publicznej i toczenie „przykładnego życia” osobistego. Ta naiwna pokusa ignoruje społeczną naturę człowieka, która każdemu z nas każe nie tylko żyć w zbiorowości, ale też szukać wspólnych wzorców i norm z ludźmi żyjącymi wokół nas. Iluzją jest możliwość trwałego funkcjonowania kilku równoległych systemów wartości w jednym społeczeństwie, a tym bardziej nadzieja, że można skutecznie odciąć się od szkodliwych ideologii w bezpiecznej enklawie, jaką stanowić może środowisko rodzinne. Jak zauważa Hannah Arendt, człowiek nie jest „samotną wyspą”, bo ma głęboką i niemożliwą do stłumienia potrzebę przynależności do wspólnoty, cokolwiek by ona oznaczała.

Propozycji wycofania się z życia społecznego towarzyszy czasami postulat tworzenia zamkniętych „benedyktyńskich wspólnot”, który wybrzmiał w niedawno wydanej książce Roda Drehera. Rzeczywiste wspólnoty tworzone przez św. Benedykta i św. Scholastykę stawały się intelektualnymi i duchowymi centrami inspirującymi rozwój wczesnośredniowiecznej Europy. Nie skupiały zresztą rodzin, ale mnichów, którzy swoje życie w całości poświęcali modlitwie i pracy zabierając głos w najważniejszych dyskusjach swoich czasów.

Pora przerwać spiralę bierności

Klasyczna kultura europejska opiera się na poszanowaniu norm społecznych i standardów cywilizowanej dyskusji, które znalazły wyraz w nie tylko w rozwijanej przez dziesięciolecia kulturze prowadzenia sporów, ale też w potępieniu przemocy jako formuły ustalania interesów politycznych i postulatów ideowych.

Fenomen zaskakującego sukcesu lewicowych ideologii wyjaśnił w Robotniku jeszcze przed II wojną światową Ernst Jünger. Zwrócił uwagę, że postępy marksistowskiej rewolucji nie wynikają z głębokości jej diagnoz ani inteligencji czy determinacji przywódców. Biorą się po prostu z bezpardonowego ignorowania norm społecznych i zasad prowadzenia cywilizowanej debaty publicznej, które dla obrońców porządku co do zasady są nienaruszalne. Doktryna marksizmu od samego początku jasno artykułuje zresztą tezę o dopuszczalności „słusznej ideologicznie” przemocy i towarzyszących jej mechanizmów zastraszania, które skutecznie ograniczają pole swobodnej wymiany myśli.

Nie jest to jej element przygodny, ale centralny: marksiści przyjmują bowiem, że skoro istniejący ład społeczny jest w ich mniemaniu sam w sobie formą opresji, to użycie daleko idących środków do jego obalenia będzie w pełni uzasadnione. Znamienna dla tego sposobu myślenia jest wypowiedź Michała Szutowicza „Margot” przedstawiającego się jako „osoba niebinarna”, który uzasadniając pobicie człowieka z pobudek ideologicznych w rozmowie z Radiem Zet niemal dosłownie powtórzył apologię przemocy dokonaną przez Marksa i Engelsa: „To nie jest chuligaństwo. Chuligaństwo jest wtedy, kiedy działasz ze względu na niski cel”. Znacznie częściej ta doktryna nie zostaje wysłowiona, ale decyduje o rozstrzygnięciu pozamerytorycznym konkursu, przyznaniu grantu czy zatrudnieniu na uczelni.

Lewicowa rewolucja miała najłatwiejszą drogę tam, gdzie nie spotkała systematycznego i zorganizowanego oporu, którego elementarnym warunkiem jest jasne i publiczne wyartykułowanie sprzeciwu. Także utrwalenie negatywnych zmian było możliwe tylko ze względu na brak dostatecznie silnej reakcji tych, którzy powinni się im przeciwstawić – w tym w szczególności broniących ładu polityków, intelektualistów i duchownych. Szczególnie wyraziście było to widać w krajach zachodniej Europy, gdzie kolejne skrajne postulaty długo były przyjmowane bez silnego ruchu sprzeciwu obrońców życia i rodziny. Do rangi symbolicznego znaku sprzeciwu urósł mało odważny gest belgijskiego króla Baldwina, który… abdykował na jeden dzień, by ustawa zezwalająca na aborcję mogła wejść w życie bez jego podpisu.

Szczególnie znamiennym przypadkiem pokazującym, jak zwykła bezczynność liderów opinii może prowadzić do głębokich zmian społecznych, jest Malta. Rozwody zostały tam zalegalizowane dopiero w 2011 r. W 2014 r. wprowadzono nową instytucję „związków partnerskich”. Już w 2017 r. relacje jednopłciowe nazwano małżeństwami. Efektem zmian prawnych była diametralna zmiana nastrojów społecznych wokół rodziny i małżeństwa. Obraz debaty toczącej się w tym czasie na Malcie pokazuje z jednej strony ogromne zaangażowanie środowisk skrajnej lewicy, z drugiej – brak instytucji, które w systematyczny sposób weszłyby z nimi w poważną polemikę.

Nie sposób zakładać, że intelektualny sprzeciw wobec inżynierii społecznej gdziekolwiek konsolidować będą partie polityczne, które mogą wyrażać swoje stanowiska w tym zakresie, ale dla których nadrzędnym celem niezmiennie pozostaje zdobycie i utrzymanie władzy. Skuteczny ruch sprzeciwu musi mieć za punkt wyjścia niezależne grupy ekspertów i liderów społecznych, którzy są gotowi jasno i otwarcie artykułować swoje postulaty na forum publicznym, niezależnie od doraźnych politycznych korzyści czy strat.

Czas zacząć komunikować się ze społeczeństwem, nie z lewicowymi celebrytami

Zrywając ze spiralą bierności zawsze trzeba liczyć się z tym, że spotka się to z reakcją. Sam fakt, że ma ona miejsce, często będzie świadczył już o częściowym powodzeniu podejmowanych działań. Sprzeciwu nie wywołują bowiem działania, które nie mają wpływu na rzeczywistość.

Zdaniem Marcina Kędzierskiego konserwatyści, w tym Instytut Ordo Iuris, zostali „zneutralizowani”, bo lewicowe media przypinają im etykietki i rozpowszechniają na ich temat łatwe do weryfikacji kłamstwa. Rzecz w tym, że podobne etykietki będzie się próbowało przypiąć każdemu, kto jasno i klarownie sprzeciwi się lewicowemu dyktatowi.

Zjawisko to nasila się w ostatnich latach. Doświadczył tego choćby Ryszard Legutko, którego wykład na amerykańskim Middlebury College został odwołany z powodu „obawy przed lewicowym sprzeciwem”. Współpracowników konserwatysty Charlesa Murraya wręcz pobito podczas wystąpienia na uczelni. Jordan Peterson był regularnie zagłuszany podczas wykładów uniwersyteckich przez ekstremistycznych bojówkarzy uderzających w okna i drzwi sal wykładowych, a jego publikacje i wystąpienia afirmujące tak kobiecość, jak i męskość, wbrew faktom usiłowano zakwalifikować jako nowy ruch „praw mężczyzn”. Kilkanaście lat temu zablokowano nawet uniwersyteckie wystąpienie papieża Benedykta XVI, którego przedstawiano jako „religijnego fanatyka”.

Historia zmyśleń i publicznej agresji ze strony lewicowych ideologów, którzy jeszcze w nieodległej przeszłości uciekali się do systemowej przemocy, jest długa.

Jednak celem tych, dla których porządek ma znaczenie, nie powinno być komunikowanie się z oderwanymi często od rzeczywistości lewicowymi celebrytami i biurokratami, ale ze społeczeństwem. Jeżeli są media, które wypaczają rzeczywistość i tworzą karykaturalny obraz prezentowanych stanowisk, czas stworzyć w opozycji do nich takie środki przekazu, które komunikują prawdę. Gdy widzimy, jak zauważa Marcin Kędzierski, że do języka trafia nowomowa w rodzaju pojęcia „praw reprodukcyjnych”, zamiast ubolewać, że straciliśmy język, powinniśmy piętnować fałsz zawarty w tym terminie i przypominać, że w naturę człowieka jest głęboko wpisana potrzeba, by język odzwierciedlał rzeczywistość. Wreszcie – warto proponować alternatywy i samemu kształtować język zgodnie z istotą rzeczy ze świadomością, że „nowomowa” jest ze swojej istoty nietrwała.

Zamiast ubolewać nad dominacją lewicy we współczesnej kulturze, warto się na poważnie zastanowić, czy istnieją konkursy i źródła finansowania, które skutecznie pozwalają się wybić twórcom wykraczającym poza nihilistyczny mainstream. Jeśli słyszymy, że dotowane przez państwo uczelnie „radykalnie skręcają w lewo” i coraz mniej jest przestrzeni do otwartej debaty, warto na poważnie zapytać, na ile jest to efektem otoczenia instytucjonalnego, konstrukcji programów grantowych czy wciąż częściowo zakorzenionych w modelu z PRL mechanizmów zatrudniania naukowców oraz awansu zawodowego. Gdy w przestrzeni publicznej ideolodzy stosują przemoc i zastraszanie, zamiast załamywać ręce, trzeba wykorzystać wszelkie środki prawne znane cywilizowanemu państwu, które pomogą w obronie ofiar i karaniu sprawców.

Pora skończyć z powtarzaniem mantry, że doświadczamy rzekomo „nieodwracalnych negatywnych trendów” – bo prowadzi to wyłącznie do ich utrwalania. Zmiana rzeczywistości wymaga jednak podjęcia wolnego wyboru, a wolność, jak zauważył George Bernard Shaw, oznacza jednak odpowiedzialność, której wielu ludzi zwyczajnie się boi.

Czas jednak najwyższy, by przezwyciężyć strach i złożyć zasłaniający nam obraz rzeczywistości bezpieczny parasol przekonań o tym, że na nic nie mamy wpływu. To on stanowi „imaginarium”, które powinno jak najszybciej odejść w przeszłość. „Samospełniające przepowiednie” ziszczą się tylko wówczas, jeżeli sami będziemy w nie wierzyć.

Redakcja

Czytaj Wcześniejszy

Rolnicy protestowali w Warszawie przeciwko „Piątce Kaczyńskiego”

Czytaj Następny

„Obronić Europę!”. Marsz austriackich patriotów w 337 rocznicę Bitwy pod Wiedniem [+FOTO/WIDEO]

Zostaw Odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *